Dwukrotnie cudem uszła śmierci. Mimo niezwykłej urody, dziwiła się, gdy nazywano ją piękną. Gdy mówiono, że dostała od Boga wielki talent, wybuchała śmiechem. "Była gwiazdą, która nie potrafiła dostrzec własnego blasku. Mimo wielkiej sławy Audrey do końca pozostała niepewną siebie osobą, a ta niepewność sprawiała, że wszyscy się w niej zakochiwali" - mówił o Audrey Hepburn Billy Wilder, wielki reżyser i jej przyjaciel. Właśnie mija ćwierć wieku od jej śmierci.
"Gdybym miała pisać autobiografię, zaczęłabym się od zdania: "Urodziłam się w Brukseli 5 maja 1929 roku. Trzy tygodnie później umarłam". Zdanie, które Audrey Hepburn powie swojemu wielkiemu przyjacielowi i zarazem odkrywcy Williamowi Wylerowi, będą potem cytować jej liczni biografowie. Malutka Audrey zachorowała bowiem ciężko na koklusz, a po kolejnym ataku kaszlu, przestało nagle bić jej serce. Wówczas to, w nagłym przebłysku intuicji, matka z całej siły klepnęła ją w plecy. Poczuła bicie małego serduszka, dziewczynka znów zaniosła się kaszlem. Od tej chwili baronowa wierzyła, że przywrócona cudem do życia córka, dokona czegoś niezwykłego.
Tak zaczęło się trudne dzieciństwo przyszłej gwiazdy, która o śmierć miała ocierać się kilkukrotnie, ale świat zapamiętał ją przede wszystkim jako roześmianą, pełną życia księżniczkę z "Rzymskich wakacji" wspomnianego Williama Wylera - filmu, który z nikomu nieznanej dziewczyny uczynił wielką gwiazdę.
Do Hollywood wniosła nieznany miks elegancji i klasy w połączeniu z wielką skromnością. "Miała tę przewagę nad amerykańskimi aktorkami, że znała życie dużo lepiej od nich - nikt w Ameryce nie miał pojęcia, jak tragiczne doświadczenia miała za sobą ta krucha, delikatna istota" - wspomina w dokumencie "Audrey na 'Śniadaniu u Tiffany'ego'" jej kolejny przyjaciel, przyszły Bond - Roger Moore.
Bo życie Audrey, uwielbianej - jak żadna inna gwiazda - absolutnie przez wszystkich, wcale nie było usłane różami.
Muzyka jest dla tańca
Urodziła się w rodzinie angielskiego bankiera i holenderskiej baronowej, spokrewnionej z dworem królewskim. Matka - Ella van Heemstra przyzwyczajona do dobrobytu i arystokratycznych manier, których potem uczyła córkę, była wymagająca i chłodna, choć kochała zabawę i flirt. Dziadek Audrey był prokuratorem generalnym południowoamerykańskiej kolonii, człowiekiem wielkiej wiedzy. Ojciec dziewczynki - Joseph Ruston był drugim mężem Elli (nie mniejszym awanturnikiem i bawidamkiem niż pierwszy, którego porzuciła, zakochawszy się bez pamięci w Josephie). Miał wdzięk i niebywały talent do języków obcych. Obie cechy odziedziczyła po nim córka. Po matce - urodę i klasę, choć biła ją na głowę wrażliwością.
Oboje rodzice kochali muzykę, mama także taniec. Na pytanie małej Audrey, do czego służy muzyka, mama odpowiedziała kiedyś: do tańca. Pewnego dnia w parku baronowa zastała taki obrazek: 3-letnia Audrey w takt muzyki płynącej z oddali, zadziwiająco rytmicznie i lekko tańczyła wokół fontanny. Otaczał ją tłum gapiów. Ella postanowiła więc, że pośle ją do szkoły baletowej. Odtąd taniec stał się dla dziewczynki sensem życia, nie wyobrażała sobie, by mogła zostać kimś innym niż primabaleriną.
Z dzieciństwa pamięta głośne kłótnie rodziców, podczas których chowała się pod stół. Gdy dorosła, nigdy, nawet podczas najgorętszych sporów, nie zdarzało się jej podnieść głosu. Niepokój, jaki budził w niej krzyk rodziców, z czasem przerodził się w bulimię. Rzucała się na czekoladę i ciastka, które połykała w wielkich ilościach, by potem szybko zwrócić.
W historii jej rodziny są wątki, które po wojnie matka Audrey będzie tuszować, z dobrym skutkiem. Audrey odkryje wiele lat później, że ojciec sympatyzował z faszystami, a nawet został dyrektorem agencji prasowej, będącej przykrywką dla nazistowskiej propagandy. Ella także uczestniczyła w wiecach poparcia dla Hitlera. Oboje zostali też członkami Brytyjskiej Unii Faszystów. Zadziwiające, że matka Audrey, mająca żydowskie korzenie, uległa poglądom męża. Można to tłumaczyć jedynie ślepym uczuciem, jakim go darzyła, on sam traktował kobiety jak trampolinę do kariery - od niej potrzebował tytułu i pieniędzy. Gdy Audrey była już gwiazdą, Paramount robił wszystko, by ukryć te fakty. Mogły jej zaszkodzić.
"Nie zostawiaj mnie, tato"
Audrey rzadko mówi o swoim dzieciństwie. Matka uczy ją przesadnej wręcz powściągliwości. Gdy będzie już wielką gwiazdą, powie przyjaciółce: "Moja matka była bardzo wiktoriańska i wychowywała mnie w przekonaniu, że nie wolno mi robić z siebie przedstawienia". Ta powściągliwość przyda się potem aktorce, której w przeciwieństwie do koleżanek nigdy nie zdarzy się zrobić awantury reżyserom, kolegom na planie ani też stroić fochów. Delikatność stanie się znakiem rozpoznawczym Audrey, mimo że czasem będzie miała ochotę wrzasnąć czy postawić na swoim. Nigdy tego nie zrobi.
Na razie jednak Audrey ma sześć lat, mieszka w Brukseli z rodzicami i dwoma przyrodnimi braćmi (z pierwszego małżeństwa matki). Jej beztroskie dzieciństwo kończy się bezpowrotnie, gdy ojciec porzuca rodzinę i wyjeżdża do Londynu. Pewnego dnia Ella wróciwszy wcześniej do domu, zastaje męża w łóżku... z nianią dzieci. "To było przerażające. Mama cały czas płakała, a mnie grunt usuwał się spod nóg. Sądzę, że tamten strach tkwi we mnie przez całe życie. Kiedy wyszłam za mąż, wciąż obawiałam się, że zostanę sama. Miłość wiązała się dla mnie z lękiem przed utratą bliskiej osoby" - wyzna Audrey.
Zapamięta taki obrazek: ojciec pakuje bagaże do auta i siada z tyłu, a ona pcha mu się na kolana i nie pozwala odjechać. "Nie zostawiaj mnie, proszę, nie zostawiaj, tatusiu" - krzyczy, ale ojciec tłumaczy, że musi wyjechać, że będą się widywać, że wszystko będzie dobrze. Ale nic z tego, co mówi, nie okaże się prawdą. Wkrótce Audrey, dotąd posłuszna i cicha, zaczyna sprawiać matce problemy, do których Ella nie przywykła. Wysyła więc dziewczynkę do szkoły baletowej panny Rigden w hrabstwie Kent w Anglii.
Taniec zawsze będzie dla niej lekarstwem na smutek. Oddaje mu się z jeszcze większą pasją. Z pomocą angielskiego wuja odnajduje też w Londynie ojca, który jednak unika spotkania. Audrey jest nieszczęśliwa, bo tęskni. Kocha go o wiele bardziej niż matkę.
Trwają przygotowania do wojny. Ella w obawie, że pobyt w Anglii, która zapewne wypowie Niemcom wojnę, może być niebezpieczny, ściąga córkę do siebie, do Amsterdamu. Neutralna Holandia wydaje się znacznie bezpieczniejsza. Ale tylko wydaje się. Wkrótce okaże się, że to najgorsza rzecz, jaką Ella mogła zrobić. Mimo że pierwszy rok wojny nie zapowiada koszmaru, już w maju 1940 neutralność Holandii została pogwałcona, a Niemcy bez trudu zajmują kraj.
Psia karma i pokrzywy, czyli wojna
Audrey jak zawsze, gdy w jej życiu pojawiają się smutek i lęk, znów ucieka w taniec. Tańczy godzinami. Kiedy Niemcy maszerują po ulicach, ona za zasłoniętymi oknami tańczy w ciszy. Ale także na scenie, a zarobione pieniądze przeznacza na ruch oporu.
Ma zaledwie 14 lat, gdy nosi meldunki dla walczących z okupantem Holendrów, o czym matka nie ma pojęcia. Roznosi też antynazistowskie ulotki i kopie zakazanych programów BBC. Pewna dnia idzie przez las z wiadomością od holenderskiego ruchu oporu do brytyjskiego spadochroniarza. Wracając, natyka się na niemieckiego żołnierza. Nie mając pojęcia, co robić, wpada na dość niezwykły pomysł rozbrojenia go bukiecikiem... kwiatków, które zrywa w lesie. Zdezorientowany Niemiec nie wie, jak się zachować, gdy chudziutka dziewczynka dyga przed nim i wręcza mu bukiet żółtych kwiatów. Uśmiecha się zakłopotany i po niemiecku mówi jej, żeby szybko biegła do domu.
Więc biegnie. Serce wali jak oszalałe, jak jeszcze nigdy dotąd.
Zimą 1944 roku Niemcy blokują dostawy zaopatrzenia do Holandii, mieszkańcy żywią się więc głównie wykopanymi cebulkami tulipanów. W domu Audrey pewnego dnia dzieci wyrywają sobie... karmę dla psów. Obok cebulek stanowi teraz główne pożywienie domowników, a oprócz dzieci i mamy w Amsterdamie są jeszcze dwaj wujkowie (jednego Niemcy zabiją w ulicznej strzelaninie) i babcia, którą Audrey uwielbia. Gdy nadejdzie wiosna, babcia zdradzi jej pomysł na pożywną zupę - robi się ją z pokrzyw, a te rosną za miastem. Audrey wybiera się więc na poszukiwanie "pożywienia". I przepada na trzy dni. Podczas gdy rodzina przekonana jest, że stało się nieszczęście, Audrey ukrywa się przed łapanką w ciemnej piwnicy opuszczonego domu. Siedzi tam bez jedzenia i picia, za towarzystwo mając szczury, jak ona wędrujące w poszukiwaniu pożywienia. Wychodzi dopiero, gdy za oknem zapanuje kompletna cisza. Mniej więcej po 70 godzinach, jak dowie się od mamy.
Gdy skostniała z zimna i głodu trafia do domu, jest bardzo chora. Lekarz diagnozuje ciężką anemię, początki astmy i spuchnięte stawy. Wkrótce nie jest już w stanie podnieść się z łóżka. Lekarze mówią mamie, że Audrey nie przeżyje tygodnia... Waży niecałe 40 kg przy wzroście 170 cm. I nagle, w dniu, w którym kończy 16 lat, staje się cud - do Amsterdamu docierają amerykańskie wojska. Miasto zostaje wyzwolone, a przybysze zza Oceanu przywożą też konserwy i papierosy. Ella kupuje od nich kilka paczek, które znajomy lekarz zamienia na... zastrzyki penicyliny. Po jej podaniu Audrey szybko zaczyna wracać do zdrowia. Niebawem trafią do nich paczki z Unry.
Audrey jeszcze nie wie, że głód i choroba, jaką przeszła, pokrzyżują jej życiowe plany. Gdy na dobre stanie na nogi, pierwszą rzeczą, jaką zrobi, będzie znalezienie nowej szkoły baletowej i nauczycielki tańca. Ale choroba i przedłużający się głód zniszczyły jej mięśnie. W dodatku jak na primabalerinę jest zdecydowanie za wysoka. W balecie długie nogi wcale nie są atutem.
Rosyjska nauczycielka Sonia Gaskell nie owija w bawełnę: "Będziesz tańczyć, ale zawsze w drugim, trzecim rzędzie. Czy to ci wystarczy?" - zapyta zrozpaczoną Audrey.
To jest moja Gigi!
Jest rok 1947, Audrey ma 18 lat. Zaczyna tańczyć w nocnych klubach, a uroda sprawia, że dostaje propozycje pozowania do artystycznych zdjęć. I małe rólki w angielskich filmach. W Holandii powstaje dwujęzyczny dokument dla linii lotniczych, a śliczna dziewczyna mówi płynnie po angielsku i holendersku – pojawia się więc jako stewardesa. Ktoś z branży ogląda film i poleca zapadającą w pamięć dziewczynę kolejnym reżyserom.
Przyjmuje niedużą rólkę tylko dlatego, że ma szansę odwiedzić Monte Carlo, gdzie film jest kręcony. Tam właśnie, w hotelu, w filmowej kreacji, zobaczy ją znana francuska pisarka Colette i szybko uzna, że będzie idealna do broadwayowskiej adaptacji jej "Gigi". - Nie mogę – oznajmi Audrey, a jej odpowiedź szybko staje się znana. - Prawda wygląda tak, że nie jestem przygotowana na udźwignięcie głównej roli. Na scenie nigdy nie mówiłam. Właściwie jestem tancerką.
Coś podobnego w Ameryce jeszcze się nie zdarzyło. Dziewczyna dostaje propozycję głównej roli na Broadwayu i mówi, że nie może jej przyjąć! Ostatecznie Audrey dała się przekonać i choć sama sztuka dostała średnie recenzje, jej "brak doświadczenia zaowocował bezbronną postacią, która chce się brać w opiekę" - pisali zachwyceni krytycy. Po kilku tygodniach uznano, że urok Audrey działa tak mocno, iż zmieniono napis "GIGI" z Audrey Hepburn na: Audrey Hepburn w roli "GIGI". Bo chodzono nie na sztukę, ale na Audrey. W międzyczasie zaś Williamowi Wylerowi ktoś szepnął o niej słówko i reżyser "Ben Hura" zaprosił ją na zdjęcia próbne do roli księżniczki, której partnerować miał już wtedy sławny Gregory Peck.
Sytuacja się powtórzyła. Audrey była tak przerażona i onieśmielona, że dopiero gdy Wyler uciekł się podstępu – oznajmił, iż kamery są wyłączone i chce jedynie porozmawiać – mógł filmować Audrey, gdy opowiadała o czasach dorastania i o wojnie. Był nią oczarowany. Audrey musiał jeszcze zaakceptować Peck, ale ten po kilku minutach zachwycił się nią jak wszyscy. Zagrała tak dobrze, że Peck nalegał, by dostała honorarium równe jego gaży. To również on zadbał o to, by wbrew umowie nazwisko Audrey pojawiło się na ekranie tuż obok jego, a nie mniejszymi literami niżej. Na uwagę swojego agenta, że chyba oszalał, rzucił tylko:"Oszalałbym wtedy, gdybym nie widział, że dziewczyna zagrała tak, iż za swoją pierwszą rolę dostanie Oscara".
Narodziny gwiazdy
Młoda księżniczka podczas oficjalnej wizyty w Rzymie ma dość oficjalnej etykiety i postanawia zwiedzić miasto na własną rękę. Jej tropem podąża - w poszukiwaniu sensacji - przystojny amerykański reporter z fotografem. Nie ma jednak skandalu, bo między tym dwojgiem rodzi się uczucie... Tak w skrócie wygląda fabuła uwielbianego filmu Wylera "Rzymskie wakacje", który dał początek narodzinom jednej z największych gwiazd Hollywoodu.
Peck dobrze wiedział, co mówi. Nieczęsto zdarza się (a wtedy nie zdarzało się w ogóle), by aktorka za swoją pierwszą dużą rolę otrzymywała Oscara. Porządek został odwrócony - pojawiła się dziewczyna znikąd, zdobyła złotą statuetkę i dopiero teraz zaczyna się rozglądać w Hollywood. A w zasadzie nawet nie musi, bo najwięksi reżyserzy złotej ery dobijają się do niej sami. Audrey była także pierwszą aktorką, która zdobyła również Złoty Glob i nagrodę BAFTA za tę samą rolę.
Kolejna rola, nieco podobna do pierwszej, to "Sabrina" w reżyserii samego Billy’ego Wildera u boku Humphreya Bogarta i Williama Holdena. Wilder był w Hollywood kurą znoszącą złote jajka, w sumie zdobył aż pięć Oscarów. Nie tylko oszalał na punkcie Audrey (zagrała jeszcze w kilku jego filmach, m.in. w świetnej "Miłości po południu"), ale został też jednym z jej najbliższych przyjaciół. To on powiedział słynne słowa: "Pan Bóg cmoknął ją w policzek i tak już zostało".
Podpisała wtedy swój pierwszy kontrakt z wytwórnią Paramount. Mogła też wybrać projektanta kostiumów do "Sabriny". Tak zaczęła się jej kolejna trwająca przez całe życie przyjaźń z wtedy nieznanym Hubertem de Givenchy, na którego się uparła. On był pewien, że chodzi o Katharine Hepburn, zjawił się naburmuszony, ale jak wspomina: "Kiedy tylko podała mi rękę na powitanie - przepadłem". Klasyczna prostota stylu sprawiła, że Audrey pokochała go od razu. Ubierał ją odtąd na ekranie i w życiu, a sławny stał się dzięki niej. Dopiero potem ubierać u niego zaczęła się m.in. Jacqueline Kennedy.
Givenchy stworzył m.in. kilka projektów na potrzeby "Śniadania u Tiffany'ego" w tym najsłynniejszy - klasyczną czarną suknię z odsłoniętymi ramionami. Wkrótce Audrey była nie tylko gwiazdą kina, ale również ikoną mody. Stworzyła styl ponadczasowy - elegancję bez cienia ostentacji.
Mężczyźni, miłość, małżeństwo
Na planie "Sabriny" specjaliści od kostiumów narzekali tylko na jedno - że Audrey jest kompletnie płaska, co było jej zmorą. Wypychała biustonosz... skarpetkami. Ale Wilder nie widział w jej chłopięcej sylwetce problemu. "Ta dziewczyna sprawi, że biust stanie sięniemodny" - powiedział. A był to czas wielkich bogiń seksu o krągłych kształtach, podczas gdy ona ustaliła nowy kanon urody kobiecej, będący w opozycji do reprezentowanego przez Marilyn Monroe. Nie seksbomby, ale kobiety dziecka, nie tyle uwodzącej mężczyznę, co oczarowującej go bez reszty, prócz wdzięku również subtelnością. Wniosła do kina prócz niezwykłej urody świeżość i naturalność. Niebawem zaroiło się na ulicach od dziewczyn "zrobionych na Audrey" - z krótkimi włosami, w prostych spodniach, w zawadiacko zawiązanych koszulach, w mgnieniu oka potrafiących z pomocą "małej czarnej" przeobrazić się w damy.
Na planie "Sabriny" aktorka zakochała się w Holdenie, ale był żonaty, czyli dla niej stracony. - Jeśli wyjdę za mąż, chcę być "bardzo" zamężna - lubiła powtarzać, co oznaczało, że nie chce związku na pół gwizdka, w którym oboje robią karierę, a rodzina i dzieci są na dalszym planie. Ona miała być najważniejsza. Wkrótce poznała jeszcze jednego mężczyznę, który podobał jej się, odkąd zobaczyła film "Lili" - historię miłości sieroty i lalkarza marionetek. Grał go Mel Ferrer.
Przedstawił ich sobie Gregory Peck. Mel nie mógł się równać urodą i sławą z Peckiem, ale Audrey dostrzegła w nim coś, co ją urzekło. Odkryła, jak wiele mają wspólnego. On także zaczynał jako tancerz, a potem jak ona trafił do teatru. Też był wielojęzyczny i również ciężko chorował w czasie wojny. Niestety, do małżeństwa miał podobny stosunek jak Joseph - ojciec Audrey - i właśnie rozwodził się po raz trzeci (był od niej 12 lat starszy). Ale gdy to odkryła, było już za późno.
W 1954 roku Audrey poślubia go podczas skromnej uroczystości w Szwajcarii, gdzie wkrótce zamieszkali. Paramount obiera dzień ich ślubu na datę premiery "Sabriny".
Dlaczego nie mogę być matką?
Początki małżeństwa są obiecujące, a gdy okazuje się bardzo szybko, że jest w wymarzonej ciąży, odrzuca mnóstwo ról, które płyną szerokim strumieniem, choć wbrew pozorom wcale nie cierpi na nadmiar pieniędzy. Wytwórnia, zarabiająca na niej krocie, płaci swojej gwieździe dość średnią jak na ówczesne warunki gażę, a ona nie zabiega o więcej.
Niestety, na zostanie matką będzie musiała poczekać znacznie dłużej. Jej filigranowa, chłopięca sylwetka nie sprzyja donoszeniu ciąży i lekarze ostrzegają ją, by była bardzo ostrożna. Po pierwszym poronieniu rzuca się w pracę. Gra m.in. wspólnie z mężem w "Wojnie i pokoju", którego producentem jest legendarny Dino de Laurentis i nareszcie dostaje gażę należną gwieździe jej kalibru. Ona jest oczywiście Nataszą, Mel gra księcia Andrzeja, ale o ile Audrey wypada znakomicie, on zasłynie głównie z wykłócania się o pieniądze. To pierwsze, ale zignorowane ostrzeżenie, że wspólne filmy małżonków nie są najlepszym pomysłem. "Mayerling" z udziałem obojga dowiedzie tego ponownie. Widać jak na dłoni, że Mel jest zazdrosny o karierę żony.
Niebawem Audrey zagra w przejmującej "Historii zakonnicy" Freda Zinnemanna, w której udowodni, że jest równie dobrą aktorka dramatyczną, jak komediową. Znów zostaje nominowana do Oscara. Powoli krystalizuje się też typ ról, jakie okazują się być dla niej idealne. W najpełniejszej biografii gwiazdy Alexander Walker pisze: "Za talent i urodę kochali ją wszyscy. Ale konserwatywnej części Ameryki Audrey dawała gwarancję, że cnota też daje nadzieję na szczęśliwe zakończenie, pozostając nienaruszoną".
Tę aurę niewinności, jaką wokół siebie roztacza, wykorzysta potem reżyser najgłośniejszego chyba jej filmu, który dookreśli na zawsze styl Audrey - Blake Edwards w "Śniadaniu u Tiffany'ego" z 1961 roku.
Na razie w 1959 roku Audrey gra u Johna Houstona i ponownie jest w ciąży. I znowu los jej nie oszczędza, bo na planie, mimo środków ostrożności, spada z konia, którego boi się panicznie. Kolejne poronienie sprawia, że popada w depresję, zupełnie przestaje jeść. Kupuje psa yorka, którego wszędzie ze sobą zabiera. Rozmawiała z nim jak z dzieckiem. "Dlaczego ja nie mogę mieć dziecka?" - pyta każdego, kto pojawi się w jej otoczeniu.
Macierzyństwo i "szurnięta dziewczyna"
Wymarzone dziecko Audrey i Mela przychodzi na świat dopiero w 1960 roku. Tym razem, gdy Audrey dowiaduje się o ciąży, natychmiast rezygnuje z grania. Nie interesują jej zobowiązania wobec wytwórni , której "winna jest" trzy zaległe filmy. Pragnienie zostania matką jest dla niej znacznie ważniejsze niż bycie aktorką.
Sean Hepburn Ferrer urodzi się 17 lipca i jeszcze przez rok jego matka nie chce słyszeć o graniu. Audrey jest wspaniałą matką, a jej dzieci, (drugi syn przyjdzie na świat 10 lat później) po latach będą wspominać, że nie miały pojęcia, jak wielką jest gwiazdą. "Dorastaliśmy z bratem jak zwykłe dzieci, z dala od Hollywood. Wiedzieliśmy, że mama tam pracuje, ale nie obracaliśmy się w świecie show-biznesu, choć odwiedzali nas jej przyjaciele - Roger Moore czy Julia Christie. Pamiętam, jaki byłem zdziwiony, kiedy zobaczyłem Rogera jako Bonda na ekranie. Nie mieliśmy pojęcia, że wszyscy są tacy sławni! Mama nigdy nie oglądała też z nami swoich filmów. Nie lubiła opowiadać o pracy. Rozmawialiśmy głównie o naszych sprawach, interesowała się, jak każda matka, szkołą, naszymi przyjaciółmi i dziewczynami" - pisze w książce "Audrey w domu" Lucca Dotti, syn Audrey.
W 1961 roku Audrey przyjmuje rolę w "Śniadaniu u Tiffany'ego", choć na początku ma wobec niej spore wątpliwości. Tymczasem Truman Capote widział w tej roli Marylin Monroe, z którą się przyjaźnił.
Bohaterka Audrey jest tak naprawdę call girl - utrzymanką bogatych mężczyzn, ale w filmie nie mówi się o tym, czym się zajmuje. Widzimy ją za to nieustannie na przyjęciach, otoczoną gronem adoratorów i wierzymy, że jej obecność tam, to jedyna "usługa", jaką im świadczy. Audrey musiałaby kompletnie zmienić wizerunek, grając amoralną dziewczynę do towarzystwa. "Więc kim ona tak naprawdę jest?" - zapytała Blake'a Edwardsa, bo scenariusz jej się podobał. - "To taka szurnięta dziewczyna" - odpowiedział. Na co Audrey odrzekła: "To brzmi już znacznie lepiej".
I rzeczywiście, Holly w jej wydaniu niewiele ma wspólnego z postacią, jaką stałaby się, gdyby grała ją Marylin Monroe. Seksualna swoboda bohaterki zostaje stonowana, a Holly jest pogubiona i "odcięta od korzeni" po ucieczce z domu. W głębi serca zachowuje niewinność i dobroć, skoro gra ją Audrey Hepburn. Edwards dobrze wiedział, że tylko ona może ocalić ten scenariusz przed zarzutem niemoralności. Najpełniej charakter jej bohaterki oddaje piosenka z filmu "Moon River" wykonywana przez Audrey, zaliczana do najsłynniejszych tzw. utworów przewodnich w kinie, nagrodzona zresztą Oscarem. Film okazał się gigantycznym sukcesem, a Audrey przyniósł kolejną nominację do złotej statuetki.
Niestety, jej sukcesy coraz gorzej znosił pozbawiony propozycji ciekawych ról Mel, za co Audrey, jak zwykle obwiniała siebie, twierdząc, że nie udało jej się pogodzić kariery zawodowej z życiem prywatnym. Obaj synowie są zdania, że to nieprawda.
Mąż numer 2, czyli pudło
W 1968 roku Audrey rozwodzi się z Melem, nie mając już zupełnie nadziei na utrzymanie związku. Wcześniej zalicza kolejne zawodowe sukcesy - w głośnym musicalu George'a Cukora "My Fair Lady" i w świetnym thrillerze Terence'a Younga "Doczekać zmroku", gdzie gra niewidomą kobietę, stawiającą czoła handlarzom narkotyków. Piątą nominację do Oscara świętuje już tylko w gronie przyjaciół, bo Mel nie może ich znieść.
Gra już od prawie 20 lat, kiedy przy okazji premiery "Doczekać zmroku" przyznaje, że nadal umiera ze zdenerwowania, wychodząc na plan. "Żołądek skręca mi się ze strachu, dłonie robią się lepkie, gdy tylko rusza kamera... Cierpię niewypowiedziane katusze z każdym kolejnym filmem, mimo że tę pracę kocham" - mówi w telewizyjnym wywiadzie.
Po rozstaniu z Melem oddycha pełną piersią. Jednak rok później, niespodziewanie dla samej siebie, zakochuje się ponownie. Andrea Dotti, młody psychiatra, ma dopiero 30 lat, ona za parę miesięcy skończy 40, choć wciąż wygląda młodo i pięknie. On jest typowym Włochem: przystojnym, czarującym kobieciarzem, dla którego staje się wyjątkową zdobyczą. Hepburn przeprowadza się dla ukochanego do Rzymu i bierze z nim ślub, mimo znaków ostrzegawczych, które nie dają szans związkowi. Tuż po swoich 40. urodzinach dowiaduje się, że jest w ciąży. Boi się kolejnego poronienia. Za radą Sophii Loren całe dziewięć miesięcy przeleży w łóżku. Luca urodzi się w lutym 1970 roku. Zdrowy, silny, krzykliwy, podobny do ojca.
A ojcem i mężem Dotti okaże się marnym. "Marzyła o niej połowa mężczyzn na ziemi, a związała się z pajacem, niewartym jednego jej spojrzenia" – mówi w dokumencie "Audrey na 'Śniadaniu u Tiffany'ego'" przyjaciółka aktorki. Bo młody lekarz swoją piękną i kochającą żonę widuje tylko wtedy, gdy już znudzi mu się szaleństwo z dala od domu. Włoskie tabloidy ochoczo zamieszczają jego zdjęcia w towarzystwie coraz młodszych kobiet. Namacalne dowody kolejnych zdrad. "Andrea jako ekstrawertyk potrzebuje towarzystwa. Ja jestem introwertyczką i wolę siedzieć w domu" - broni męża Audrey. Czuje się jednak samotna i nieszczęśliwa, jak zwierzy się przyjaciołom.
Od momentu narodzin Luki Audrey gra już rzadko. Ogłasza, że zamierza zająć się wyłącznie wychowaniem chłopców i na 10 lat robi sobie przerwę od kina. Fani protestują, w końcu Audrey zostaje zmuszona do udziału w konferencji prasowej, na której wypomina się jej "marnowanie talentu danego od Boga". Słysząc to, aktorka wybucha śmiechem. "Nigdy nie wierzyłam w mój rzekomy wielki talent. To po prostu praca, w której dawałam z siebie wszystko, co potrafiłam. Myślę, że miałam sporo szczęścia, prawdziwy fart. To wszystko" - oświadcza zdumionym tłumom. "Była gwiazdą, która nie potrafiła dostrzec własnego blasku" - powie o niej Billy Wilder i doda: "Mimo sukcesów i sławy Audrey do końca pozostała bardzo niepewną siebie osobą, a ta niepewność sprawiała, że wszyscy się w niej zakochiwali".
Niepewność dopadała Audrey, jak wynika z opowieści synów, w zasadzie w każdej sferze życia. Audrey, wielokrotnie obwołana najpiękniejszą kobietą świata, nie uważała się także za szczególnie urodziwą.
"Moja mama nigdy nie uważała, że jest piękna i nie rozumiała zamieszania wokół jej urody" - wspomina Luca Dotti. "Była zdania, że ma za duży nos, że jest zbyt chuda i do tego zupełnie nie ma biustu". "Nie rozumiem, dlaczego ludzie uważają mnie za piękną" - mówiła czasem, krzywiąc się zabawnie do lustra i wzruszając ramionami. Zachwycała się bardziej seksownymi od niej gwiazdami: Avą Gardner, Brigitte Bardot czy Sophią Loren, z którą się przyjaźniła, gdy mieszkała we Włoszech.
Radość starzenia się misjonarki
Drugie małżeństwo Audrey przetrwa do 1981 r. Zapytana, czemu tak długo trwała w nieudanym związku, gdy afiszujący się z innymi kobietami mąż ją ośmieszał, odpowie krótko: "Dla syna. Mój ojciec zostawił nas, gdy miałam sześć lat. Nie rozumiałam tego i nigdy sobie z tym nie poradziłam".
Obaj synowie aktorki mówią, że Audrey nie żałowała porzuconych ról, filmów. Na każdym kroku dawała im do zrozumienia, jak szczęśliwa czuje się u ich boku, z dala od Hollywood, które nigdy nie było jej domem. Zatęskniła za kinem, decydując się na pracę nad jedynym swoim ważnym filmem nakręconym w latach 70. - "Powrót Robin Hooda" (zagrała u boku Seana Connery'ego). I choć ta opowieść o podstarzałym i zmęczonym Robin Hoodzie, który wraca, aby pomóc ubogim i zdobyć serce też nie najmłodszej Marian, nie była sukcesem, jej przyjęcie przez widzów było entuzjastyczne. Spodziewano się powrotu aktorki na dobre do kina, ale tak się nie stało. Zbliżała się wówczas do pięćdziesiątki.
"Była zawsze trochę zaskoczona staraniami kobiet, aby wyglądać młodziej niż w rzeczywistości" - wspomina Luca Dotti. - "Cieszyła się, że się starzeje, bo oznaczało to, że będzie miała więcej czasu dla siebie i dla rodziny i wreszcie odetnie się od szaleństwa młodości i piękna, obowiązującego w Hollywood".
Jeszcze w trakcie ciągnącego się rozwodu z Dottim Audrey poznała mężczyznę, który miał po dwóch nieudanych małżeństwach stać się dla niej ukojeniem. Był nim Robert Wolders, holenderski przedsiębiorca i aktor. Ich związek nigdy nie został sformalizowany, ale zdarzało się, że Audrey przedstawiała go znajomym: "To mój mąż, Rob", tak był jej bliski. Mówiła, że przywrócił jej chęć życia i radość - kompletnie inny od apodyktycznych, roszczeniowych mężów gwiazdy.
Historia o tym, jak do Audrey zgłosił się UNICEF z propozycją, by jako ambasador dobrej woli zachęcała do pomocy dzieciom w rejonach dotkniętych wojną i głodem, powtarzana jest od lat. Organizacja prostuje tę wersję zdarzeń: to Audrey sama, po podróży do Chin, gdzie uczestniczyła w koncercie na rzecz UNICEF-u, zgłosiła się do organizacji z pytaniem, czy może w jakiś sposób pomóc. W elitarnej, kilkuosobowej grupie ambasadorów dobrej woli UNICEF-u byli wtedy m.in. Roger Moore i Liv Ullmann. "Już nie potrzebuję świateł reflektorów, ale nareszcie mogę przekuć popularność na coś pozytywnego" - mówiła.
W marcu 1988 roku oficjalnie poinformowano o nowej roli Audrey Hepburn. Wszystkie wydatki w tej potwornie ciężkiej i niebezpiecznej pracy, prócz kosztów podróży, ponosiła sama. Pierwsza odbyła się do dotkniętej klęską głodu Etiopii. "Trzymała na rękach umierające z głodu dzieci i odganiała im z oczu muchy. Widziała ludzi pijących wodę ze ścieków i miejsca, gdzie nie ma prądu, wody, ogrzewania i kanalizacji. (...) W obozie dla uchodźców spotkała samotne dziecko w grupie obcych dorosłych. Gdy spytała dziewczynkę, kim chce zostać, gdy dorośnie, ta odpowiedziała jej w swoim języku: 'Być żywą'".
Takich scen z udziałem Audrey opisano i sfilmowano tysiące. Potem był Sudan, Gwatemala, Somalia, Kenia... Te nagrania to prawdziwy kalejdoskop rozdzierających serce scen. Nie były aranżowane, powstały, by przekonać świat do wspierania cierpiących, bezradnych w obliczu głodu i wojny. Po powrocie Audrey organizowała konferencje w europejskich krajach, informowała o potrzebach rejonów, jakie odwiedzała. Mnóstwo z tych podróży opłacała z własnej kieszeni. Nigdy nie zapomniała piekła wojny i głodu, przez jakie przeszła, dlatego jej zaangażowanie było nieporównywalne z niczyim innym.
Synowie i przyjaciele widzieli, że te trudne podróże, odbijają się na jej zdrowiu. Błagali, by zwolniła tempo, ale bez skutku. W Afryce, w ośrodku, gdzie zobaczyła trupy kilkudziesięciu zmarłych dzieci, zemdlała na wiele godzin. "Audrey nie tylko potem opowiadała o cierpieniu, jakie widziała, ona przejmowała je na siebie" - opowiadali towarzyszący jej ludzie.
We wrześniu 1992 roku udała się w kolejną podróż do Somalii. Tam drugiego dnia chwyciły ją potworne bóle brzucha, ale ratowała się lekami przeciwbólowymi. Uznała, że to nic wielkiego w porównaniu z ogromem nieszczęścia wokół. Badania zrobiła dopiero po powrocie do Szwajcarii - ujawniły obecność guza. Przeprowadzono operację. Okazał się w niewielkim stopniu złośliwy. Ale trzy tygodnie później kolejny atak zmusił ją do powrotu. Tym razem wynik był druzgocący: wykazał niedrożność jelit i przerzuty nowotworu. Audrey zostały trzy miesiące życia.
W połowie grudnia, na mocy mandatu Rady Bezpieczeństwa ONZ, amerykańskie wojska wylądowały w Somalii z misją przywrócenia pokoju i zabezpieczenia dostaw żywności dla głodujących. Misję wykonano w Boże Narodzenie 1992 roku. "To najwspanialsze Boże Narodzenie w moim życiu" - płakała obolała Audrey. Jej wielkie marzenie, w które włożyła tyle pracy, właśnie się spełniło.
Ze świata, który honorował odchodzącą wielką postać nadchodziły kolejne informacje o nagrodach dla Audrey: za całokształt dokonań nagradzała ja Gildia Aktorów, ogłoszono przyznanie jej Oscara za działalność humanitarną, Matka Teresa z Kalkuty zarządziła całodobowe czuwanie modlitewne, "w intencji mojej dobrej, chrześcijańskiej siostry Audrey Hepburn". Do ostatnich chwil rozważała możliwość ślubu z Robertem Woldersem. W końcu powiedziała: "To nie jest konieczne. Jesteś mi bliższy niż z którykolwiek z mężów".
O siódmej wieczorem 20 stycznia 1993 roku Audrey straciła przytomność. Odeszła kilka minut później.
Młodszy syn aktorki Luca Dotti siedział w tym czasie za kierownicą samochodu, naciskając pedał gazu, by zdążyć się z nią pożegnać. W kieszeni starej kurtki, którą zarzucił w biegu, biegnąc do samochodu, znalazł list od mamy, który wręczyła mu wiele lat temu, gdy nieszczęśliwie zakochany wypłakiwał się jej na ramieniu: "Wierzę, że śmiech jest najlepszym spalaczem kalorii. Wierzę w czułość, dobroć i w dużo pocałunków. Wierzę w bycie silnym, kiedy wszystko wygląda na to, że wszystko idzie w złym kierunku. Wierzę, że szczęśliwe dziewczyny i chłopcy są tymi najpiękniejszymi. Wierzę, że jutro jest nowy dzień i wierzę w cuda".